Świat Stali. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Świat Stali
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Космическая фантастика
Серия Legion Nieśmiertelnych
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-66375-24-6



Скачать книгу

ale wybrał właśnie mnie.

      – Serio, dziwisz mu się?

      – Taa, jasne. Ha, ha, bardzo śmieszne. W każdym razie bardzo, ale to bardzo się cieszę, że go sprzątnąłeś. Staruch zasłużył sobie na to. Nie miej żadnych wyrzutów, ani przez sekundę.

      – Tu się nie martw – odparłem. – Całkiem mnie to podjarało.

      Gapił się na mnie przez chwilę, po czym stwierdził:

      – Przypomnij mi, żebym nigdy cię zbytnio nie wkur­wił, dobra?

      – Trochę na to za późno – oświadczyłem z ponurym uśmiechem.

      Gdy wylądowaliśmy z powrotem na szkoleniu, okazało się, że robimy wielki skok naprzód. Od tej ­chwili nie mieliśmy już działać jako niezależne drużyny rekrutów. W ostatnich tygodniach mieliśmy zostać włączeni do czynnych jednostek bojowych. Odtąd codziennie ćwiczyliśmy z zawodowymi żołnierzami lekkiej piechoty oraz bombardierami, technicznymi, biosami i weteranami.

      Wciąż jednak mieliśmy stopień rekrucki – to nie miało ulec zmianie, dopóki nie ukończymy przynajmniej jednej kampanii. Potem mieliśmy zostać automatycznie awansowani do rangi pełnoprawnych żołnierzy lekkiej piechoty. Gdyby się nam poszczęściło, ­moglibyśmy wylądować w jednostce ciężkozbrojnych i dostać pancerze. Dalsza ścieżka awansu opierałaby się przy tym na ocenie umiejętności bojowych i sprawności w walce, której dokonują oficerowie polowi.

      Varus posiadał strukturę typową dla większości legionów. Na samym szczycie znajdował się trybun, który pełnił funkcję głównodowodzącego. Legion dzielił się na dziesięć kohort, z których każda składała się z sześciu jednostek liczących około setki żołnierzy. Każdą kohortą dowodził primus, a każda setką ludzi w ramach kohorty – centurion. Kohorty różniły się wyposażeniem, mog­ło być lekkie lub ciężkie. Mniej doświadczeni żołnierze zawsze lądowali w lekkich kohortach.

      Naszą jednostką kierował centurion Graves, który miał pod sobą dwóch adiunktów. Każdy adiunkt miał pod swoją komendą grupę obejmującą trzy drużyny. Tymi drużynami dowodzili z kolei weterani.

      Niżej w hierarchii byli specjaliści – i tych nam nie brakowało. Było ich kilka rodzajów. Każda drużyna miała co najmniej dwóch bombardierów, dwóch biosów robiących za sanitariuszy oraz dwóch technicznych, którzy sterowali dronami i zajmowali się całym zaawansowanym osprzętem. Inne kohorty składały się w większości z ciężkozbrojnych, a więc ludzi, którzy zasłużyli na przywilej noszenia w walce pełnego opancerzenia i tarcz siłowych.

      Na szarym końcu znajdowali się rekruci tacy jak ja. Zakładaliśmy lekkie pancerze, a do rąk dostawaliśmy trachy. W hierarchii legionu znaczyliśmy mniej niż zero i rutynowo pełniliśmy funkcję chłopca do bicia dla całej reszty jednostki.

      Otrzymałem stały przydział do grupy bojowej adiunkta Leesona. W ramach przetasowań tuż przed zakończeniem podróży pod jego komendą znalazł się również weteran Harris. Pozostali członkowie grupy, w liczbie około czterdziestu mężczyzn i kobiet, stanowili mieszankę różnych specjalistów, lekkich piechurów i rekrutów. Był to autentyczny oddział bojowy, a nie tylko zbieranina żółtodziobów zasuwających po poligonach. Perspektywa prawdziwej walki z obcymi wzbudzała tyleż ekscytacji co niepokoju.

      Wraz ze mną do grupy Leesona trafiło kilka innych znajomych twarzy, a przede wszystkim Kivi, Carlos oraz Natasha. Wyglądali na równie przestraszonych jak ja, ale z całych sił starali się udawać pewność siebie.

      Doświadczeni piechurzy byli zupełnie inni niż rekruci z mojej gromadki. Nie traktowali mnie jak gwiazdy, lecz jak gówno i nie przepuszczali żadnej okazji, by mi to okazać.

      Trenerzy przeciągnęli nas przez wszystkie musztry i ćwiczenia, aż zahartowaliśmy nie tylko nasze ciała, ale i umysły. Większość z nas zginęła podczas sesji treningowych wypełniających ostatnie tygodnie podróży, niektórzy nawet po kilka razy. Jak dotąd udawało mi się uniknąć tego losu, ale dobrze wiedziałem, że szczęście nie może trwać wiecznie.

      Zmieniłem się po tym szkoleniu… Ono zmieniło nas wszystkich. Nabraliśmy hartu ducha. Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł doświadczyć śmierci czy – jak ja – patrzeć, jak wokół nieustannie giną koledzy, i wciąż być dawnym luzakiem.

      * * *

      Wielki dzień nadszedł wreszcie dwa miesiące po tym, jak załatwiłem weterana Harrisa. W końcu mieliśmy ruszyć do akcji i wylądować na planecie docelowej.

      Dotarliśmy nad Cancri-9 tuż po północy, ale trybun, który kierował tym całym przedstawieniem z mostka okrętu, nie zamierzał pozwolić nam wylegiwać się na pryczach aż do rana. O drugiej trzydzieści byłem już w pełnym rynsztunku i maszerowałem w głąb naszego okrętu, gdzie czekały barki. To właśnie z ich przepastnych hangarów miały być zrzucane kapsuły desantowe.

      Odprawa była raczej szczątkowa. Oficerowie z pewnością wiedzieli więcej, ale ja usłyszałem tylko, że mieliśmy spaść w otoczonej dżunglą strefie gdzieś wysoko w górach. Najwyraźniej jedynie wyżyny tej planety były wilgotne i pokryte zielenią, w przeciwieństwie do suchych jak wiór równin. Na miejscu znajdował się spory obóz, który miał nam służyć za lądowisko. Kazano nam zająć pozycje obronne, jak tylko dotkniemy ziemi.

      A czego mieliśmy bronić? Z tego, co zrozumiałem, pod nami krył się wielki kompleks górniczy i to on był celem wroga.

      Nie mogłem przestać myśleć o Cancri-9. To nie do wiary, że miałem wylądować tu naprawdę. Od lat toczyłem bitwy na tej planecie, podpięty do sieci w moim symulatorze. Nie miałem wątpliwości, że osobista wizyta będzie się bardzo różnić od symulacji, ale żywiłem też przekonanie, że podstawy będą się zgadzały – parująca gorącą wilgocią, rojąca się od inteligentnych, agresywnych jaszczurów planeta.

      Pod pewnymi względami fakt, że pojawiliśmy się w układzie Cancri, nie był aż takim zaskoczeniem. Nie bez powodu akcja wielu gier komputerowych toczyła się akurat na tym świecie. Historia planety była burzliwa i nie brakowało w niej zwalczających się frakcji. Prawdę mówiąc, należały one do naszych najlepszych klientów. Regularnie najmowały ziemskie legiony, żeby stroszyć przed sobą piórka – rządzący chyba uważali, że cudzoziemscy żołnierze robią niezłe wrażenie.

      Doczytałem co nieco o tej planecie na moim stuku, a szczegóły zapamiętałem z odpraw. Zamieszkujący ją Saurianie byli względnie zamożni. Planety rozrzucone po ich systemie gwiezdnym, wliczając ich świat macierzysty, obfitowały w złoża minerałów. Świat ten był planetą węglikową o wysokiej zawartości węgla i bogatym w żelazo jądrze.

      Pierwsza odkryta przez ludzi planeta węglikowa nosiła nazwę „55 Cancri e”. W czasach ludzkiej eksploracji kosmosu w dwudziestym pierwszym wieku, jeszcze przed interwencją Galaktyków, takie planety uznawano za nietypowe, ale nie stanowiły jakiejś wyjątkowej rzadkości.

      System Cancri, jak go obecnie nazywaliśmy, był binarnym układem gwiezdnym w gwiazdozbiorze Raka. Jego niezwykły charakter objawił się dopiero w 2012 roku. Pierwsza zaobserwowana przez nas planeta była niegościnną, rozżarzoną kulą, która znajdowała się o wiele za blisko lokalnej gwiazdy, by była zdolna podtrzymywać życie. Później odnaleziono jednak przystępniejsze węglowe planety. Jednym z tych światów była właśnie Cancri-9, którą odkryto w roku 2039, ponad dekadę przed pierwszą wizytą Galaktyków w Układzie Słonecznym.

      Tym, co czyniło macierzysty świat Saurian tak wyjątkowym, była jego zdatność do zamieszkania. Atmosfera większości węglikowych czy „diamentowych” planet okazywała się zbyt toksyczna lub zbyt gorąca, by życie mog­ło przetrwać. Cancri-9 stanowiła rzadką kombinację – był to świat posiadający zasoby ciepłej wody, bogaty w żelazo, diamenty i wiele pierwiastków ziem rzadkich, z dodatkowym