Białe kości. Graham Masterton

Читать онлайн.
Название Białe kości
Автор произведения Graham Masterton
Жанр Полицейские детективы
Серия Katie Maguire
Издательство Полицейские детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-929-3



Скачать книгу

rękami.

      John także mu pomachał. Jezu, czego ten idiota znowu chce? Prace, które zleciło się Gabrielowi, lepiej było od razu wykonać samemu, bo wciąż się dopytywał, co ma robić dalej, jakich użyć śrub i gwoździ, jakie drewno będzie najlepsze. John nie przerywał orania. Spod kół traktora wyskakiwały wielkie pacyny kleistego błota; grzęznąc w nim, Gabriel szedł ku Johnowi w górę pola, wciąż wymachując rękami. Wrony natarczywie latały nad nim i wokół niego. Bez wątpienia krzyczał, chociaż John nie słyszał ani słowa.

      Kiedy zadyszany Gabriel, w starym, postrzępionym tweedowym ubraniu i gumowcach, wreszcie do niego dotarł, John wyłączył silnik i zdjął z uszu ochraniacze.

      – Co się znów stało, Gabe? Czyżbyś zapomniał, który koniec szpadla należy wbijać w ziemię?

      – Tam są kości, John. Kości! Tyle pieprzonych kości, że nie sposób ich wszystkich policzyć!

      Wierzchem dłoni John otarł z twarzy krople deszczu.

      – Kości? Gdzie? Jakie kości?

      – Pod ziemią, John! Ludzkie kości! Chodź i zobacz sam! Całe to miejsce wygląda jak pieprzone cmentarzysko!

      John zszedł z traktora i od razu pogrążył się po kostki w błocie. Z bliska Gabriel śmierdział zwietrzałym piwem. Mimo że bardzo się starał jak najlepiej ukrywać puszki murphy’ego pod stertą worków w głębi stodoły, John dobrze wiedział, że pije podczas pracy.

      – Kopaliśmy fundamenty niedaleko domu, kiedy chłopak powiedział, że coś jest w ziemi. Zaczął grzebać palcami i zaraz potem wyciągnął ludzką czaszkę z oczodołami wypełnionymi piachem. Pogrzebaliśmy jeszcze trochę i trafiliśmy na następne cztery czaszki i kości, jakich nigdy nie widziałeś… nóg, rąk, palców, a nawet żebra.

      John poczłapał w kierunku bramy. Był wysoki i ciemny, miał gęste czarne włosy i niemal klasyczną hiszpańską urodę. Wrócił do Irlandii zaledwie przed rokiem i prowadzenie farmy wciąż sprawiało mu trudność. Pewnego majowego poranka zamykał właśnie drzwi mieszkania przy Jones Street w San Francisco, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszał głos matki. Poinformowała go, że ojciec miał ciężki zawał. Po dwóch dniach zmarł.

      Nie zamierzał wracać do Irlandii, a tym bardziej przejmować farmy. Matka uznała jednak, że tak właśnie musi postąpić jako najstarszy syn swojego ojca, a liczni wujowie, ciotki i kuzyni powitali go tak, jakby właśnie został głową rodziny Meagherów. Poleciał jeszcze raz do San Francisco, tylko po to, żeby sprzedać swoją firmę zajmującą się medycyną alternatywną, oraz pożegnać przyjaciół. Tak oto się tu znalazł i właśnie przekraczał w gęstym deszczu bramę farmy Meagherów.

      – Powiedziałbym, że to było masowe morderstwo – wysapał cuchnący piwem Gabriel, który deptał mu po piętach.

      – Cóż, zobaczymy.

      Główny budynek posiadłości był duży, przestronny, miał zielone ściany i szary spadzisty dach. Po jego południowo-wschodniej stronie rosło sześć czy siedem bezlistnych wiązów, przypominających grupkę zakłopotanych osobników mających właśnie wejść do kąpieli. Opadający stromo podjazd wiódł do drogi prowadzącej do Ballyhooly na północy i Cork, osiemnaście kilometrów na południu. John przeszedł przez zabłocony, choć wyasfaltowany dziedziniec i zbliżył się do północnej ściany budynku, gdzie Gabriel i chłopak o imieniu Finbar rozebrali już starą przegniłą spiżarnię i rozpoczęli wykopy pod fundamenty nowoczesnej wylęgarni kurcząt.

      Oczyścili kawałek gruntu mniej więcej cztery na cztery metry. Ziemia była czarna, surowa, unosił się nad nią wyraźny kwaśny odór torfu. Finbar stał w pewnej odległości od wykopu i z ponurą miną żałobnika ściskał szpadel. Był chudym chłopakiem o bladej twarzy, krótko ściętych włosach i odstających uszach. Miał na sobie przemoczony szary fartuch roboczy.

      Przed nim na ziemi leżały cztery ludzkie czaszki. Widok przywodził na myśl najbardziej koszmarne fotografie wykonane w Kambodży w okresie rządów Pol Pota. Bliżej mokrej otynkowanej ściany budynku widniała dziura, a w niej mnóstwo zabłoconych ludzkich kości.

      John pochylił się i popatrzył na czaszki, jakby spodziewał się z ich strony jakichś wyjaśnień.

      – Boże wszechmogący! Muszą tu leżeć już bardzo długo. Na żadnej nie ma nawet skrawka ciała.

      – Powiedziałbym, że to nieoznaczony grób – zauważył Gabriel. – Grupa ludzi, którzy w przekonaniu IRA stanęli po złej stronie.

      – Wystraszyłem się jak jasna cholera – powiedział Finbar, ocierając rękawem nos. – Kopałem, kopałem i nagle ta czaszka… Uśmiechnęła się do mnie jak mój stary wujaszek Billy.

      John złapał długi żelazny pręt i zaczął dźgać nim ziemię pomiędzy kośćmi. Ujrzał żuchwę, część klatki piersiowej i kolejną czaszkę. Zatem pogrzebano tutaj przynajmniej pięć osób. Mógł zrobić tylko jedno: zatelefonować do Garda Síochána.

      – Chyba nie sądzisz, że twój ojciec o tym wiedział? – zapytał Gabriel, kiedy John ruszył w kierunku domu.

      – Co ty sobie myślisz? Oczywiście, że nie wiedział.

      – Hm, twój ojciec był znanym zagorzałym republikaninem.

      John zatrzymał się i popatrzył mu w oczy.

      – Co chcesz przez to powiedzieć?

      – Niczego nie chcę powiedzieć. Jeśli jednak pewni ludzie szukali miejsca, aby ukryć jakieś zwłoki, tak żeby nikt ich nigdy nie znalazł, a twój ojciec miał wobec nich jakieś zobowiązania… Chyba rozumiesz, co mam na myśli.

      – Och, daj spokój, Gabrielu. Mój ojciec nie pozwoliłby na zakopywanie zwłok na terenie swojej posiadłości!

      – Nie byłbym tego taki pewien. Kiedyś coś już tu zakopano na pewien czas, pod oborą.

      – Mówisz o broni?

      – Mówię o tym, że będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, jeśli zapomnimy o tym, co dzisiaj znaleźliśmy. W końcu ci ludzie są już martwi i pogrzebani, po co więc im przeszkadzać? Twój ojciec też nie żyje, jego także pochowano. Chyba nie chcesz, żeby teraz ktoś próbował zbezcześcić jego dobre imię, prawda?

      – Gabe, to są ludzie, na miłość boską! – odparł John. – Jeśli wszystko przemilczymy, kilka rodzin nigdy się nie dowie, gdzie się podziali ich synowie i mężowie. Czy potrafisz wyobrazić sobie coś gorszego?

      – Pewnie masz rację. Wciąż jednak jestem przekonany, że pakujesz się w kłopoty, a przecież nie ma ku temu żadnego szczególnego powodu.

      John wszedł do domu. Panował tu ponury półmrok. W powietrzu, jak zwykle o tej porze roku, czuło się wilgoć. Ściągnął buty i w małej łazience przy sieni umył ręce. Następnie skierował się do wielkiej kuchni z kamienną posadzką, gdzie matka przygotowywała wypieki. Ostatnio wydawała mu się bardzo drobna. Miała białe włosy, pochylone plecy i jakby wypłowiałe, blade oczy. Przesiewała mąkę, żeby upiec kruche ciastka do herbaty.

      – Skończyłeś orkę, John? – zapytała.

      – Niezupełnie. Muszę zadzwonić.

      Zawahał się. Wyczuła to i popatrzyła na niego, unosząc brwi.

      – Wszystko w porządku?

      – Oczywiście, mamo. Muszę zatelefonować, nic więcej.

      – Chciałeś mnie o coś zapytać. – Wciąż była bardzo bystra.

      – Zapytać? Nie, o nic się nie martw.

      Jeśli ojciec rzeczywiście się zgodził, żeby IRA zakopała zwłoki na