Wieczna wojna. Joe Haldeman

Читать онлайн.
Название Wieczna wojna
Автор произведения Joe Haldeman
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381887212



Скачать книгу

5

      Słońce było jaskrawobiałym punktem prosto nad głowami.

      Było o wiele jaśniejsze, niż oczekiwałem. Ponieważ znajdowaliśmy się w odległości osiemdziesięciu AU, jego jasność wynosiła zaledwie 1/6400 tej, jaką miało na Ziemi. Pomimo to dawało mniej więcej tyle światła co silna latarnia uliczna.

      – Tutaj jest znacznie jaśniej, niż będzie na planecie przejść – zatrzeszczał nam w uszach głos kapitana Stotta. – Cieszcie się, że będziecie mogli patrzeć pod nogi.

      Staliśmy w szeregu na permaplastowym chodniku łączącym kwatery z magazynem sprzętu. Przez całe rano ćwiczyliśmy wchodzenie do środka, w czym nie znaleźliśmy niczego nowego oprócz scenerii. Nawet w tym słabym świetle, wobec braku atmosfery, wszystko było wyraźnie widoczne aż po horyzont. Kilometr od nas, od jednego krańca horyzontu po drugi, ciągnęło się czarne urwisko o zbyt regularnym kształcie, aby mogło być dziełem natury. Grunt był czarny jak obsydian, pocięty pasami białego lub błękitnego lodu. W pobliżu magazynu zaopatrzenia wznosiła się sterta śniegu w beczce z napisem TLEN.

      Skafander był dość wygodny, jednak wywoływał dziwne wrażenie, iż jest się jednocześnie marionetką i lalkarzem. Wyślij impuls ruszający nogą, a skafander odbierze go i poruszy nogą za ciebie.

      – Dziś będziemy chodzić tylko wokół naszej bazy i niech nikt się nie oddala.

      Kapitan nie zabrał swojej czterdziestki piątki – chyba że nosił ją jak amulet, w skafandrze – jednak miał laser w palcu, tak jak my wszyscy. Tyle że jego pewnie był podłączony.

      Zachowując przynajmniej dwumetrowe odstępy, zeszliśmy z permaplastu i poszliśmy za kapitanem po gładkiej skale. Chodziliśmy ostrożnie prawie godzinę, zataczając coraz szersze kręgi, aż w końcu stanęliśmy na samym obwodzie.

      – Teraz niech wszyscy pilnie uważają. Podejdę do tej bryły niebieskiego lodu – rzekł, wskazując wielki głaz znajdujący się około dwudziestu metrów dalej – i pokażę wam coś, o czym powinniście wiedzieć, jeżeli chcecie pozostać przy życiu. – Pewnym krokiem podszedł do głazu. – Najpierw muszę ogrzać skałę. Filtry w dół.

      Nacisnąłem przycisk pod pachą i filtr przysłonił wizjer mojego hełmu. Kapitan wycelował palcem w czarny kamień wielkości piłki do kosza i puścił krótką serię. Rozbłysk rzucił ku nam długi cień kapitana. Głaz rozsypał się na drobne kawałki.

      – One szybko ostygną – powiedział Stott, schylając się i podnosząc jeden odłamek. – Ten zapewne ma temperaturę dwudziestu do dwudziestu pięciu stopni. Patrzcie.

      Rzucił „ciepły” kamyk na bryłę lodu. Kamień przez moment tańczył na jej powierzchni, po czym spadł. Następny rzucony odłamek zachował się tak samo.

      – Jak wiecie, nie jesteście idealnie izolowani. Te kamyki mają temperaturę zbliżoną do temperatury podeszew waszych butów. Jeśli spróbujecie stanąć na bloku lodu, to samo przydarzy się wam. Tyle że kamienie już są martwe. Przyczyną takiego zachowania jest fakt, że między kamykiem a lodem wytwarza się śliska warstewka płynnego wodoru unosząca cząsteczki nad płynem na poduszce gazu. W ten sposób przy zetknięciu kamienia lub waszych butów z lodem nie występuje tarcie, a bez tarcia nie można ustać na nogach. Po miesiącu lub dwóch noszenia skafandrów powinniście przeżyć taki upadek, ale teraz jeszcze za mało wiecie. Patrzcie.

      Kapitan sprężył się i wskoczył na bryłę lodu. Stracił równowagę, ale obrócił się w powietrzu i wylądował na czworakach. Ześlizgnął się i stanął na ziemi.

      – Chodzi o to, żeby nie dotknąć chłodnicą zamrożonego gazu. W porównaniu z lodem chłodnica jest gorąca jak piec hutniczy i wystarczy ledwie muśnięcie, aby nastąpił wybuch.

      Po pokazie maszerowaliśmy jeszcze godzinę, po czym wróciliśmy na kwatery. Przeszedłszy przez śluzę, musieliśmy zaczekać chwilę, pozwalając kombinezonom osiągnąć w przybliżeniu pokojową temperaturę. Ktoś podszedł do mnie i stuknął swoim hełmem w mój.

      – William?

      Nad wizjerem miała napis McCOY.

      – Cześć, Sean. O co chodzi?

      – Po prostu zastanawiałam się, czy masz dziś z kim spać.

      Racja – zapomniałem. Tutaj nie było żadnego grafiku. Każdy sam wybierał sobie partnera.

      – Pewnie… chciałem powiedzieć, że nie… jeszcze nikogo nie prosiłem. Pewnie, jeśli chcesz…

      – Dzięki, Williamie. Na razie.

      Patrzyłem, jak odchodzi, i pomyślałem, że jeśli ktokolwiek mógłby sprawić, żeby kombinezon bojowy wyglądał sexy, to tylko Sean. Jednak nawet jej się to nie udało.

      Cortez zdecydował, że ogrzaliśmy się wystarczająco, i zaprowadził nas do szatni, gdzie odstawiliśmy skafandry na miejsce i podłączyliśmy je do zasilaczy. (Każdy skafander miał wstawioną płytkę plutonu wystarczającą na kilka lat, ale kazano nam jak najczęściej korzystać z akumulatorów). Po dłuższym zamieszaniu wszyscy w końcu się podłączyli i otrzymaliśmy pozwolenie na zdjęcie kombinezonów – dziewięćdziesiąt siedem nagich kurcząt wykluwających się z jasnozielonych jaj. Wszystko było zimne – podłoga, powietrze, a szczególnie skafandry – więc rzuciliśmy się tłumnie do szafek.

      Włożyłem koszulę, spodnie i sandały, ale nadal było mi zimno. Wziąłem kubek i stanąłem w kolejce po soję. Wszyscy podskakiwali dla rozgrzewki.

      – Z-zimno, n-no nie, M-Mandella? – wykrztusiła McCoy.

      – Nawet-nie-chcę-o-tym-myśleć – wycedziłem. Przestałem podskakiwać i zacząłem tłuc się jedną ręką po żebrach, w drugiej trzymając kubek z soją. – Co najmniej tak zimno jak w Missouri.

      – Mhm… chciałabym, żeby trochę, kurwa, ogrzali to miejsce.

      Małe kobiety zawsze odczuwają to najdotkliwiej. McCoy była najmniejsza w kompanii, zgrabna laleczka mająca zaledwie pięć stóp wzrostu.

      – Włączyli klimatyzację. Niedługo zrobi się cieplej.

      – Chciałabym-być-takim-wielkim-chłopem-jak-ty.

      Cieszyłem się, że nim nie jest.

      Rozdział 6

      Pierwszy wypadek nastąpił trzeciego dnia, podczas ćwiczenia prac ziemnych.

      Przy tak wielkich zasobach energii zmagazynowanej w uzbrojeniu żołnierza byłoby niepraktycznie kazać mu ryć zamrożony grunt tradycyjną łopatą i kilofem. Mimo to mogłeś cały dzień rzucać granaty i uzyskać zaledwie płytkie wgłębienie – dlatego powszechnie przyjętą metodą było wiercenie dziury w gruncie promieniem ręcznego lasera, po jej ostygnięciu wrzucenie ładunku z zapalnikiem czasowym i – najlepiej – zasypanie otworu. Oczywiście na Charonie nie ma zbyt wielu luźnych kamieni, chyba że już zrobiono jakiś lej w pobliżu.

      Jedyną trudną częścią tej operacji jest szybkie znalezienie bezpiecznej kryjówki. W tym celu – powiedziano nam – należy albo schować się za czymś naprawdę solidnym, albo odejść co najmniej sto metrów. Po założeniu ładunku ma się na to prawie trzy minuty, ale nie można po prostu odbiec jak najdalej. Nie tu, nie na Charonie.

      Do wypadku doszło, kiedy robiliśmy naprawdę głęboki otwór, z rodzaju tych, jakie są potrzebne pod duży podziemny bunkier. W tym celu musieliśmy wywalić lej, potem zejść na jego dno i powtarzać tę czynność tak długo, aż otwór będzie dostatecznie głęboki. W kraterze używaliśmy ładunków z pięciominutowym opóźnieniem, które i tak wydawało się zbyt krótkie – trzeba było iść naprawdę powoli, wyszukując drogę przez krawędź leja.

      Prawie wszyscy wywalili już podwójne otwory; wszyscy oprócz mnie i trojga