Wieczna wojna. Joe Haldeman

Читать онлайн.
Название Wieczna wojna
Автор произведения Joe Haldeman
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381887212



Скачать книгу

Były kruche, łamliwe i paradoksalnie wyschnięte w tej parnej atmosferze. Nie mogły zapewnić dostatecznej osłony.

      – Skierujemy się 0,05 radiana na północny wschód. Pierwszy pluton idzie przodem. Drugi i trzeci za nim na prawym i lewym skrzydle. Siódmy, pluton dowodzenia, idzie w środku, dwadzieścia metrów za drugim i trzecim. Czwarty, piąty i szósty zamykają pochód ciasnym półkolem. Wszystko jasne? – Pewnie, ten szyk moglibyśmy sformować nawet we śnie. – Dobra, ruszamy.

      Byłem w plutonie siódmym – w „grupie dowodzenia”. Kapitan Stott przydzielił mnie tam nie po to, żebym wydawał rozkazy, lecz ze względu na mój dyplom z fizyki.

      Grupa dowodzenia teoretycznie była najbezpieczniejszym miejscem, chronionym przez sześć plutonów. Przydzielano do niej ludzi, którzy ze względów taktycznych powinni przeżyć trochę dłużej niż inni. Cortez miał wydawać rozkazy. Chavez naprawiać skafandry. Był tu starszy lekarz, doktor Wilson (jedyny, który naprawdę miał dyplom lekarza medycyny), i Theodopolis, radioelektronik zapewniający nam łączność z kapitanem, który wolał pozostać na orbicie.

      Pozostałych przydzielono do grupy dowodzenia ze względu na jakieś specjalne przeszkolenie albo zdolności, jakich normalnie nie uznano by za „taktyczne”. W obliczu nieznanego wroga trudno było powiedzieć, co może się okazać ważne. Ja znalazłem się tam jako najlepszy fizyk w oddziale. Rogers jako biolog. Tate miał być chemikiem. Ho za każdym razem uzyskiwała największą liczbę punktów w teście Rhine’a na sprawność percepcji. Bohrs był poliglotą władającym płynnie i idiomatycznie dwudziestoma i jednym językami. Petrova włączono dlatego, że badania nie wykazały w jego psychice najmniejszego śladu ksenofobii. Keating był świetnym akrobatą. Debby Hollister zaś – „Szczęściara” Hollister – wykazywała niesamowite umiejętności robienia pieniędzy, a także stale zdobywała wysoką liczbę punktów w teście Rhine’a.

      Rozdział 12

      Wyruszając, nastawiliśmy skafandry na maskujące kolory „dżungli”. Jednak to, co w tym anemicznym tropiku uchodziło za dżunglę, było zbyt rzadkie; wyglądaliśmy jak banda podejrzanych arlekinów włóczących się po lesie. Cortez kazał nam zmienić barwę na czarną, co było równie złe, gdyż promienie Epsilonu padały prostopadle do gruntu i wokół nie było żadnych cieni oprócz nas. W końcu wybraliśmy kamuflaż pustynny.

      Okolica powoli zmieniała się, w miarę jak podążaliśmy na północ, coraz dalej od morza. Cierniste łodygi – sądzę, że nazwalibyście je drzewami – stały się rzadsze, ale grubsze i mniej łamliwe. U ich podstawy rósł gąszcz pędów w tym samym sinozielonym odcieniu, rozpościerające się stożkowato w promieniu dziesięciu metrów. W pobliżu wierzchołka każdego drzewa wyrastał delikatny zielony kwiat wielkości ludzkiej głowy.

      Trawa pojawiła się jakieś pięć kilometrów od morza. Zdawała się respektować „prawo własności” drzew, pozostawiając wokół każdego stożka szeroki pas nagiej ziemi. Na skrajach takich polanek rosła jako skąpa niebieskozielona szczecina, a im dalej od drzew, tym stawała się gęściejsza i wyższa, aż w niektórych miejscach, gdzie drzewa stały bardzo daleko od siebie, sięgała nam do ramion. Jej źdźbła były jaśniejsze i zieleńsze od drzew i pnączy. Zmieniliśmy barwę naszych skafandrów na jaskrawozieloną, jakiej używaliśmy na Charonie, aby maksymalnie odróżniać się od otoczenia. Tutaj, w najgęściejszej trawie, byliśmy prawie niewidoczni.

      Dziennie pokonywaliśmy ponad dwadzieścia klików, zadowoleni po dwóch miesiącach spędzonych przy ciążeniu 2g. Do drugiego dnia jedynym zauważonym przez nas przedstawicielem fauny był rodzaj czarnego robaka wielkości palca, o setkach nitkowatych nóżek wyglądających jak szczoteczka. Rogers stwierdziła, że z pewnością są tu jakieś większe zwierzęta, inaczej drzewa nie miałyby kolców. Tak więc podwoiliśmy czujność, oczekując kłopotów ze strony Taurańczyków, jak również niezidentyfikowanych „dużych stworzeń”.

      Drugi pluton szedł przodem pod dowództwem Potter, której przypadło najgorsze zadanie, jako że jej oddział miał największe szanse napotkania przeciwnika.

      – Sierżancie, tu Potter – usłyszeliśmy. – Zauważyliśmy ruch.

      – No to padnijcie na ziemię!

      – Już to zrobiliśmy. Nie sądzę, żeby nas zauważyli.

      – Pierwszy pluton, podejść na prawo od szpicy. Kryć się. Czwarty zachodzi z lewego skrzydła. Zawiadomcie mnie, kiedy zajmiecie pozycję. Szósty pluton zostaje i pilnuje tyłów. Piąty i trzeci dołączy do grupy dowodzenia.

      Dwa tuziny żołnierzy wyszły z trawy i przyłączyły się do nas. Cortez musiał dostać wiadomości od czwartego plutonu.

      – Dobra. Co z wami, pierwszy? W porządku, doskonale. Ilu ich jest?

      – Zauważyliśmy ośmiu. – To głos Potter.

      – Dobrze. Kiedy dam znak, otworzyć ogień. Strzelać tak, żeby zabić.

      – Sierżancie… to tylko zwierzęta.

      – Potter… skoro cały czas wiedziałaś, jak wygląda Taurańczyk, powinnaś nam powiedzieć. Strzelać tak, żeby zabić.

      – Przecież potrzebujemy…

      – Potrzebujemy jeńca, ale nie musimy go taszczyć czterdzieści klików do jego bazy i pilnować podczas walki. Jasne?

      – Tak jest, sierżancie.

      – Siódmy, wy mózgowcy i dziwacy, podejdziecie i będziecie obserwować. Piąty i trzeci ubezpieczają.

      Poczołgaliśmy się przez wysoką na metr trawę do miejsca, gdzie leżeli żołnierze drugiego plutonu.

      – Nic nie widzę – stwierdził Cortez.

      – Przed nami, trochę na lewo. Ciemnozielone.

      Były tylko trochę ciemniejsze od trawy. Jednak dostrzegłszy jednego, widziało się wszystkie, powoli idące jakieś trzydzieści metrów przed nami.

      – Ognia!

      Cortez strzelił pierwszy. Potem trysnęło dwanaście szkarłatnych promieni i trawa poczerniała, zniknęła, a stworzenia wiły się w agonii i ginęły, daremnie usiłując uciec.

      – Wstrzymać ogień, wstrzymać! – Cortez wstał. – Chcemy, żeby coś z nich zostało. Drugi pluton… za mną!

      Podszedł do dymiących trupów, trzymając wyciągnięty palec z laserem, jakby przyciągany niezrozumiałą siłą do pobojowiska.

      Czułem ściskanie w gardle i wiedziałem, że wszystkie te nudne taśmy instruktażowe, wszystkie śmiertelne wypadki podczas ćwiczeń nie przygotowały mnie na taką rzeczywistość… że będę miał magiczną różdżkę, którą mogę skinąć na jakieś stworzenie i zmienić je w dymiący kawał na poły surowego mięsa. Nie byłem żołnierzem, nie chciałem nim być i nigdy nie będę chciał…

      – Dobra, siódmy, powstań.

      Kiedy podchodziliśmy, jedno ze stworzeń poruszyło się, zaledwie drgnęło, a Cortez niemal niedbałym gestem skierował na nie laser. Promień pozostawił głębokie na dłoń rozcięcie w tułowiu stworzenia. Umarło, tak jak inne, nie wydając żadnego dźwięku.

      Nie były tak wysokie jak człowiek, ale mocniej zbudowane. Pokrywało je ciemnozielone, niemal czarne futro – zmienione w białe kędziory tam, gdzie trafił je laser. Zdawało się, że mają trzy nogi i jedno ramię. Jedynym otworem w ich kudłatych głowach był otwór gębowy – mokra czarna dziura pełna płaskich, czarnych zębów. Były po prostu odrażające, jednak najgorsze były nie różnice, lecz podobieństwo do ludzi… Z rozciętych laserowym ogniem ciał wylewały się mlecznobiałe, lśniące, pocięte siatką żył kule i zwoje jelit, a ich krew była gęsta i ciemnoczerwona.

      – Rogers, popatrz. To Taurańczycy czy nie?

      Rogers