Zapach śmierci. Simon Beckett

Читать онлайн.
Название Zapach śmierci
Автор произведения Simon Beckett
Жанр Ужасы и Мистика
Серия Dr David Hunter
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 9788381432863



Скачать книгу

powiedzieć. Leży zakopany pod połową sufitu i się nie rusza.

      – Pokażcie.

      – To niebezpieczne, proszę pani – ostrzegł Whelan. – Nie powinna pani była w ogóle tu wchodzić.

      Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło: fakt, że odezwał się tak do zwierzchniczki, czy że Ward w odpowiedzi nie urwała mu głowy.

      – Co ty powiesz? – odparła, podchodząc bliżej i łapiąc się po drodze belek stropowych dla utrzymania równowagi. Zatrzymała się przy zwłokach skulonych na środku aluminiowych płytek, nadal dysząc ciężko pod maską. – Straż pożarna już tu jedzie ze sprzętem ratowniczym, karetka, sanitariusze, a my ciągle nie możemy go znaleźć. Chryste Panie, to jakiś absurd!

      – Mogę spróbować zejść… – zacząłem.

      – Nie! – wrzasnęli Ward i Whelan jednym głosem. Nadkomisarz pokręciła głową. – Strażacy niedługo tu będą z całym sprzętem.

      – Przez ten czas on może umrzeć.

      – Myśli pan, że nie zdaję sobie z tego sprawy?

      Whelan odchrząknął.

      – Nie chcę się wtrącać, ale doktor Hunter ma rację, proszę pani. Nie wiemy, w jakim stanie jest Conrad, a straż pożarna musi tu dojechać, a potem jeszcze wtaszczyć cały ten ciężki sprzęt na górę. Mógłbym skoczyć na dół i zrobić mały rekonesans, sprawdzić, na czym stoimy.

      Ward przez chwilę wpatrywała się w podłogę, trzymając się pod boki.

      – Tak zróbmy.

      Policjanci z piętra niżej, zgodnie z poleceniami wykrzyczanymi ze strychu, szybko podali na górę teleskopową drabinę. Ward wpuściła na poddasze zaledwie kilka osób, żeby nie ryzykować kolejnego wypadku. Z początku nie chciała się zgodzić, żebym został, ale przekonałem ją, że moja wiedza medyczna może się przydać do czasu przyjazdu pogotowia. W całym tym zamieszaniu prawie zapomnieliśmy, skąd w ogóle się tam wszyscy wzięliśmy. Ciała martwej kobiety i jej nienarodzonego dziecka leżały z boku, daleko od dziury, żeby nie ucierpiały w chaotycznej akcji ratowniczej. Na moją prośbę przyniesiono plastikową płachtę i podczas gdy Whelan z pomocą innego funkcjonariusza zajął się opuszczaniem lekkiej drabinki do dziury, ja przykryłem zmumifikowane zwłoki. Ostrożnie rozpostarłem szeleszczący plastik na wysuszonej twarzy o szorstkiej skórze ciasno opinającej kości czaszki. Powinno to zapobiec dalszemu zanieczyszczeniu kurzem i szklanymi włókienkami, chociaż w głębi serca musiałem przyznać, że to niejedyny powód, dla którego chciałem ją przykryć. Leżała tam sama, przez nikogo nieodnaleziona, Bóg wie jak długo.

      Nieprzyjemnie by było ją nadal ignorować.

      Ku mojej frustracji Ward kazała mi się trzymać z dala od dziury, kiedy Whelan opuszczał drabinę, starając się omijać gruzy, które zakopały patologa. Przestawiono reflektory, tak żeby świeciły w otwór w suficie, ale widoczność utrudniał bardzo niekorzystny kąt. Lampy oświetlały stos drewna i izolacji zakrywający Conrada, ale reszta pomieszczenia tonęła w nieprzeniknionym mroku.

      Whelan wolał nie ryzykować, stawiając drabinę przy sypiącej się krawędzi dziury – zamiast tego oparł ją o jedną z belek pod dachem i mocno przywiązał nylonową żyłką. Potrząsnął nią na próbę, sprawdzając stabilność, po czym stanął na szczeblu.

      – Uważaj na siebie, Jack – powiedziała Ward.

      – To jak mycie okien – zażartował i zaczął schodzić w głąb.

      Aluminiowa drabinka zaczęła rytmicznie podskakiwać i trzeszczeć z każdym krokiem Whelana. Trwało to jednak tylko kilka chwil i wkrótce dotarł na dół. Ze swojego miejsca go nie widziałem, ale głos niósł się całkiem dobrze.

      – Dobra, jestem na miejscu. Spróbuję pozdejmować z niego ten syf…

      Rozległo się stęknięcie, a potem jakieś skrobanie i odgłosy przesuwania. Z dziury uniosła się nowa chmura kurzu – to komisarz zrzucał gruz z nieszczęsnego patologa.

      – No, teraz lepiej – wydyszał ciężko. – Jest nieźle poturbowany. Wyczuwam tętno, ale nie wygląda to najlepiej. Jedna noga chyba złamana, poza tym… O rany, strasznie dużo krwi.

      – Skąd? – zawołałem. – Tętnicza?

      – Nie wiem, nie widzę, skąd leci. Wygląda na to, że z nogi, ale ma ją przywaloną, a nie chcę go ruszać, to za duże ryzyko. Jeśli szybko czegoś nie zrobimy, to możemy go stracić, pani nadkomisarz.

      Zwróciłem się do Ward:

      – Proszę mi pozwolić, może…

      Zniecierpliwiona uciszyła mnie gestem uniesionej dłoni.

      – Musimy się tam dostać, Jack. Widzisz jakieś drzwi albo inne wyjście?

      – Czekajcie. – Chwila ciszy. – To niezbyt duża sala szpitalna. Są tu jeszcze łóżka i jakieś śmieci, ale żadnych drzwi nie widzę.

      – Gdzieś jakieś muszą być.

      – Nie, wygląda na to, że ktoś zamurował wyjście i… kurwa!

      Nagle rozległ się jakiś łoskot.

      – Jack? Jack! Nic ci nie jest?

      Whelan odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

      – Nie, tylko… upuściłem latarkę.

      Ward rozluźniła się, wyraźnie jej ulżyło.

      – Jasna cholera, Jack, co ty odwalasz?

      – Przepraszam. Chodzi o te łóżka… – Mówił jak przez ściśnięte gardło. – Leżą w nich ludzie.

      Ward nie chciała mnie puścić do Whelana.

      – Nie będę ryzykować już niczyjego życia i zdrowia, dopóki nie zyskamy pewności, co nas tam czeka.

      – Wiemy, co na pewno czeka Conrada. Wykrwawi się na śmierć, jeśli mu nie pomożemy.

      – Pogotowie i straż pożarna będą tu za pięć minut…

      – Możliwe, że nie zostało mu nawet tyle czasu. Błagam, mogę przynajmniej spróbować zatamować krwotok do czasu przyjazdu ratowników!

      – Jack jest przeszkolony z pierwszej pomocy…

      – A ja jestem lekarzem! Jeśli martwi się pani, że naruszę potencjalne miejsce zbrodni…

      – Wcale nie o to chodzi i świetnie pan o tym wie!

      – W takim razie proszę mnie tam puścić!

      Ward odrzuciła głowę w tył.

      – Chryste! Dobrze, niech panu będzie, tylko proszę uważać, na litość boską!

      Nie czekałem – wolałem nie ryzykować, że zmieni zdanie. Wskoczyłem na drabinę i zacząłem schodzić. Uginała się i trzeszczała pod moim ciężarem, ale nie zwracałem na to uwagi. Whelan przytrzymał ją, kiedy zbliżyłem się do podłogi.

      – Niech pan uważa.

      Czułem się tam jak na dnie studni. Przez dziurę w suficie wpadały smugi światła z reflektorów, ale rozjaśniały zaledwie niewielki obszar wokół nas. Reszta pomieszczenia tonęła w głębokim mroku. Whelan siedział w kucki przy kupce pokruszonego tynku i kawałków desek, świecąc latarką na Conrada. Komisarz usunął większość rumowiska – przynajmniej nie było ciężkie – odsłaniając patologa, który leżał na boku jakby w gnieździe z kawałków izolacji. Pod warstwą gipsu i brudu jego twarz była blada i mizerna, lśniąca krew odcinała się ciemnymi plamami. Był nieprzytomny