Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory. Susan Sontag

Читать онлайн.
Название Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory
Автор произведения Susan Sontag
Жанр Очерки
Серия
Издательство Очерки
Год выпуска 0
isbn 9788365271136



Скачать книгу

:href="#fb3_img_img_4e3fcd14-2f6c-5b27-8d4c-e561fcb16013.jpg" alt="cover.jpg"/>

      Cho­ro­ba jako me­ta­fo­ra

      Cho­ro­ba jest noc­ną stro­ną ży­cia, na­szym bar­dziej uciąż­li­wym oby­wa­tel­stwem. Od dnia na­ro­dzin każ­dy z nas po­sia­da bo­wiem jak­by dwa pasz­por­ty – przy­na­le­ży za­rów­no do świa­ta zdro­wych, jak i do świa­ta cho­rych. I choć wszy­scy wo­li­my przy­zna­wać się tyl­ko do lep­sze­go z tych świa­tów, prę­dzej czy póź­niej, cho­ciaż­by na krót­ko, mu­si­my uznać rów­nież nasz zwią­zek i z tym dru­gim.

      Nie chcę tu opi­sy­wać, jak to na­praw­dę jest, gdy się mi­gru­je do świa­ta cho­rych i jak się w nim miesz­ka, pra­gnę na­to­miast przed­sta­wić wy­obra­że­nia, któ­re czy­nią z cho­ro­by ro­dzaj kary bądź też na­da­ją jej treść sen­ty­men­tal­ną: chcę za­tem mó­wić nie o rze­czy­wi­stej geo­gra­fii kra­ju, lecz o pew­nych ty­czą­cych go ste­reo­ty­pach my­ślo­wych. Te­ma­tem tej książ­ki nie jest cho­ro­ba w sen­sie fi­zycz­nym, lecz spo­so­by jej wy­ko­rzy­sta­nia w for­mie fi­gu­ry czy me­ta­fo­ry. Twier­dzę przy tym, że cho­ro­ba to nie me­ta­fo­ra i że naj­bliż­szy praw­dzie spo­sób jej po­strze­ga­nia – jak rów­nież naj­zdrow­szy spo­sób cho­ro­wa­nia – jest w naj­wyż­szym stop­niu wol­ny od my­śle­nia me­ta­fo­rycz­ne­go i naj­bar­dziej nań nie­podat­ny. Nie­zwy­kle trud­no jed­nak żyć w świe­cie cho­rych, nie ule­ga­jąc uprze­dze­niom wy­wo­ła­nym przez po­nu­re me­ta­fo­ry, któ­ry­mi usia­ny jest jego kra­jo­braz. Za cel ni­niej­szych roz­wa­żań ob­ra­łam wła­śnie na­świe­tle­nie owych me­ta­for i po­moc w uwol­nie­niu się spod ich wpły­wu.

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      1

      Dwie zwłasz­cza cho­ro­by zo­sta­ły po­dob­nie, w spo­sób spek­ta­ku­lar­ny spo­wi­te w ko­stium me­ta­fo­ry: gruź­li­ca oraz rak.

      Fan­ta­zje, któ­rych źró­dłem w ubie­głym stu­le­ciu była gruź­li­ca, a dziś jest rak, to re­ak­cje na cho­ro­bę uwa­ża­ną za opor­ną na dzia­ła­nia czło­wie­ka i ka­pry­śną – a więc nie­zro­zu­mia­łą – w cza­sach gdy am­bi­cją me­dy­cy­ny sta­ła się ule­czal­ność wszyst­kich scho­rzeń. Taka cho­ro­ba jest ta­jem­ni­cza z sa­mej swej de­fi­ni­cji. Do­pó­ki nie po­zna­no przy­czyn gruź­li­cy, a za­bie­gi le­ka­rzy były nie­sku­tecz­ne, do­pó­ty cho­ro­bę tę uwa­ża­no za pod­stęp­ne­go, nie­ubła­ga­ne­go zło­dzie­ja ży­cia. W dzi­siej­szych cza­sach rak wziął na sie­bie rolę cho­ro­by-in­tru­za, któ­ry po­ja­wia się bez za­po­wie­dzi, cho­ro­by do­świad­cza­nej jako okrut­na, po­ta­jem­na in­wa­zja – i bę­dzie tę rolę od­gry­wał, do­pó­ki pew­ne­go dnia jego etio­lo­gia nie sta­nie się rów­nie oczy­wi­sta, a ku­ra­cja rów­nie sku­tecz­na jak w przy­pad­ku gruź­li­cy.

      Cho­ciaż ta­jem­ni­czy cha­rak­ter cho­ro­by uze­wnętrz­nia się w zde­rze­niu ze zja­wi­skiem na wskroś no­wo­cze­snym, to zna­czy z wia­rą w nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści czło­wie­ka, lęk, jaki cho­ro­ba ta (nie­gdyś gruź­li­ca, dzi­siaj rak) wy­wo­łu­je, ma nie­zwy­kle dłu­gą hi­sto­rię. Każ­da cho­ro­ba, któ­ra kry­je w so­bie ja­kąś ta­jem­ni­cę i po­wo­du­je sil­ny strach, bę­dzie po­strze­ga­na rów­nież jako mo­ral­nie, je­śli nie do­słow­nie, za­kaź­na. Dla­te­go wła­śnie cho­rych na raka bar­dzo czę­sto uni­ka­ją człon­ko­wie ro­dzi­ny i przy­ja­cie­le, z tej też przy­czy­ny są oni pod­da­wa­ni czyn­no­ściom od­ka­ża­ją­cym, zu­peł­nie tak jak­by rak, ni­czym su­cho­ty, był za­raź­li­wy. Kon­takt z no­si­cie­lem cho­ro­by, któ­rą się uwa­ża za przy­pa­dłość ta­jem­ni­czą i zło­wro­gą, jest nie­uchron­nie od­czu­wa­ny jako prze­kro­cze­nie pew­nej gra­ni­cy, a na­wet zła­ma­nie tabu. Czę­sto ule­ga się wra­że­niu, że już same na­zwy cho­rób mają ma­gicz­ną moc. W Ar­man­cji (1827) Sten­dha­la mat­ka bo­ha­te­ra nie chce wy­mó­wić sło­wa „tu­ber­ku­lo­za”, oba­wia­jąc się, że może to przy­spie­szyć prze­bieg cho­ro­by jej syna. Karl Men­nin­ger za­uwa­ża (w Das Le­ben als Ba­lan­ce), że „po­dob­no samo sło­wo «rak» za­bi­ja pew­nych pa­cjen­tów, któ­rzy w in­nym przy­pad­ku nie pod­da­li­by się [tak szyb­ko] no­wo­two­ro­wi”. Ta­kie po­dej­ście ma być ar­gu­men­tem na rzecz po­staw an­ty­in­te­lek­tu­al­nych i ła­twe­go współ­czu­cia, któ­re czę­sto świę­cą trium­fy we współ­cze­snej me­dy­cy­nie i psy­chia­trii. „Pa­cjen­ci szu­ka­ją­cy u nas po­mo­cy z po­wo­du cier­pie­nia, za­ła­ma­nia czy ka­lec­twa – kon­ty­nu­uje Men­nin­ger – mają wszel­kie pod­sta­wy, by pro­te­sto­wać prze­ciw­ko przy­kle­ja­niu im ety­kie­tek no­szą­cych zna­mio­na wy­ro­ku”. Dok­tor Men­nin­ger do­ra­dza za­tem, by le­ka­rze uni­ka­li po­słu­gi­wa­nia się „na­zwa­mi” i „ety­kiet­ka­mi” („na­szym ce­lem jest nie­sie­nie tym lu­dziom po­mo­cy, a nie zwięk­sza­nie ich cier­pień”) – co pro­wa­dzi w prak­ty­ce do jesz­cze więk­szej ta­jem­ni­czo­ści i pa­ter­na­li­zmu w me­dy­cy­nie. To nie na­zwa cho­ro­by w ogó­le ma wy­dźwięk pe­jo­ra­tyw­ny albo „nosi zna­mio­na wy­ro­ku”, lecz jed­na, kon­kret­na na­zwa: „rak”. Tak dłu­go, jak bę­dzie on trak­to­wa­ny jako pod­ły, nie­zwy­cię­żo­ny dra­pież­nik, a nie po pro­stu jako cho­ro­ba, więk­szość lu­dzi cier­pią­cych na raka rze­czy­wi­ście bę­dzie upa­da­ła na du­chu, po­zna­jąc dia­gno­zę. Roz­wią­za­nie nie po­le­ga by­naj­mniej na ukry­wa­niu przed cho­ry­mi praw­dy, lecz na zmia­nie po­dej­ścia do sa­mej cho­ro­by, na jej de­mi­sty­fi­ka­cji.

      Nie tak wie­le dzie­siąt­ków lat temu, kie­dy wia­do­mość, że ktoś cier­pi na su­cho­ty, rów­na­ła się prak­tycz­nie wy­ro­ko­wi śmier­ci – tak jak dzi­siaj, w świa­do­mo­ści mas, rak utoż­sa­mia­ny jest ze śmier­cią – ukry­wa­no po­wszech­nie na­tu­rę cho­ro­by przed su­chot­ni­ka­mi, a po ich śmier­ci rów­nież przed ich po­tom­stwem. Na­wet wów­czas, gdy pa­cjen­ci byli świa­do­mi, na co są cho­rzy, le­ka­rze i ro­dzi­na nie­chęt­nie mó­wi­li o tym otwar­cie. „W sen­sie wer­bal­nym nie do­wia­du­ję się ni­cze­go kon­kret­ne­go – pi­sał Kaf­ka w li­ście do przy­ja­cie­la w kwiet­niu 1924 roku z sa­na­to­rium, w któ­rym zmarł dwa mie­sią­ce póź­niej – po­nie­waż mó­wiąc o tu­ber­ku­lo­zie […] każ­dy po­pa­da w ja­kiś nie­śmia­ły, nie­ja­sny styl wy­po­wie­dzi”. Oby­czaj ukry­wa­nia praw­dy o raku jest jesz­cze bar­dziej ry­go­ry­stycz­ny. We Fran­cji i we Wło­szech le­ka­rze do dziś mają zwy­czaj ujaw­niać dia­gno­zę ro­dzi­nie pa­cjen­ta, lecz nie jemu sa­me­mu; za­kła­da­ją, że tyl­ko jed­nost­ki szcze­gól­nie doj­rza­łe, o wy­so­kim stop­niu in­te­li­gen­cji po­go­dzi­ły­by się z praw­dą. (Pe­wien zna­ny fran­cu­ski on­ko­log po­wie­dział mi, że nie­ca­łe dzie­sięć pro­cent jego pa­cjen­tów wie, że cier­pi na raka). W Ame­ry­ce – po czę­ści z po­wo­du lęku przed pro­ce­sa­mi o błąd w sztu­ce le­kar­skiej – spo­ty­ka­my się z więk­szą jaw­no­ścią, choć i tu­taj naj­więk­szy szpi­tal on­ko­lo­gicz­ny prze­sy­ła swym pa­cjen­tom ko­re­spon­den­cję i ra­chun­ki w ko­per­tach bez ad­re­su zwrot­ne­go, za­kła­da­jąc, że być może chcą oni utrzy­my­wać cho­ro­bę w ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ną. Po­nie­waż za­cho­ro­wa­nie na raka może znisz­czyć ży­cie oso­bi­ste czy szan­sę na ka­rie­rę za­wo­do­wą, a na­wet za­gra­żać utra­tą pra­cy, ci, któ­rzy zda­ją so­bie spra­wę ze swo­jej cho­ro­by, zwy­kle mó­wią o niej na­der ostroż­nie, a cza­sem wręcz ukry­wa­ją ją przed oto­cze­niem. Ame­ry­kań­ska usta­wa o jaw­no­ści in­for­ma­cji z roku 1966 „ku­ra­cję on­ko­lo­gicz­ną” umiesz­cza w ka­te­go­rii fak­tów, któ­rych ujaw­nie­nie sta­no­wi­ło­by „nie­uza­sad­nio­ne na­ru­sze­nie pry­wat­no­ści oby­wa­te­la”. Cho­ro­ba no­wo­two­ro­wa jako je­dy­na znaj­du­je się na tej li­ście.

      Wszyst­kie te uni­ki sto­so­wa­ne wo­bec cho­rych na raka, a tak­że przez nich sa­mych, do­wo­dzą, jak trud­no jest czło­wie­ko­wi po­go­dzić się ze śmier­cią, gdy dane jest mu żyć w spo­łe­czeń­stwie prze­my­sło­wym. Po­nie­waż śmierć sta­ła się dla nas fak­tem upo­ka­rza­ją­co bez­sen­sow­nym, cho­ro­ba