Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи

Читать онлайн.
Название Lot nad kukułczym gniazdem
Автор произведения Кен Кизи
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7985-234-5



Скачать книгу

      Lot nad kukułczym gniazdem, genialny debiut Kena Keseya, rozszedł się w samych tylko Stanach Zjednoczonych w nakładzie 10 milionów egzemplarzy. Nakręcony na jego podstawie film Miloša Formana – z niezapomnianą kreacją aktorską Jacka Nickolsona – zdobył 5 Oscarów.

      McMurphy, szuler, dziwkarz i zabijaka, udaje wariata, żeby wykpić się od odsiadywania wyroku. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym wydaje mu się dobrym żartem. Do chwili, gdy dowiaduje się, że nie odzyska wolności, dopóki nie uznają go za wyleczonego. Decyzja należy do Wielkiej Oddziałowej, z pozoru uosobienia słodyczy i dobroci, w rzeczywistości sadystki znęcającej się nad pacjentami. McMurphy, który buntuje przeciwko niej chorych, nagle zdaje sobie sprawę, że jeśli się przed nią nie ukorzy, nie opuści szpitala. Czy da się pokonać bezdusznemu Kombinatowi?

      KEN KESEY

      (1935-2001)

      Urodził się w Kolorado. Ukończył teatrologię na Oregon State University, a następnie studiował pisarstwo na Uniwersytecie Stanforda. Za namową przyjaciela wziął udział w rządowym programie badań nad środkami psychomimetycznymi, prowadzonym przez szpital psychiatryczny, w którym zatrudnił się jako sanitariusz.

      W tym czasie powstała jego najgłośniejsza powieść, Lot nad kukułczym gniazdem. Kolejna – Czasem wielka chętka – spotkała się z równie entuzjastycznym przyjęciem co debiut. Kesey zarzucił jednak pisanie i włączył się w ruch kontestatorski. Występował na wiecach, założył komunę, do której należeli członkowie zespołu Grateful Dead, i podróżował. Aresztowany za posiadanie marihuany, spędził pół roku w więzieniu. Po odzyskaniu wolności wycofał się do Oregonu i zajął pracą na farmie.

      Tytuł oryginału:

      ONE FLEW OVER THE CUCKOO’S NEST

      Copyright © Ken Kesey 1962, 1990

      Copyright renewed © The Estate of Ken Kesey 2002

      All rights reserved including the right of reproduction in whole or part in any form

      This edition published by arrangement with Viking,

      a member of Penguin Group (USA) Inc.

      Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

      Polish translation copyright © Julita Wroniak-Mirkowicz 2003

      Zdjęcie na okładce: © Picture-desk/BE&W

      Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

      ISBN 978-83-7985-234-5

      Wydawca

      WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.

      Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

      www.wydawnictwoalbatros.com

      Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

      Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

      Vikowi Lovellowi,

      który zapewniając, że smoki nie istnieją,

      wprowadził mnie do ich pieczar

      …jeden poleciał tam, drugi śmignął siam,

      a trzeci wzbił się nad kukułcze gniazdo.

Wyliczanka ludowa

      CZĘŚĆ I

      Są na korytarzu.

      Czarni sanitariusze w białych uniformach, którzy wstali przede mną, żeby odwalić sztosa i uprzątnąć ślady, zanim ich przyłapię.

      Szorują posadzkę, kiedy wychodzę z sypialni, wszyscy trzej ponurzy i do wszystkiego ziejący nienawiścią: do wczesnej pory, szpitala i pacjentów, którymi muszą się zajmować. Wolę się im nie pokazywać, kiedy żre ich tak silna nienawiść jak teraz. Jestem w tenisówkach, więc cicho niby mysz skradam się pod ścianą, ale ich czułe detektory rejestrują mój strach i sanitariusze – wszyscy trzej naraz – unoszą głowy. Z czarnych twarzy patrzą na mnie oczy połyskujące metalicznym blaskiem lamp radiowych w starym odbiorniku.

      – Chłopaki, idzie Wódz! Potężny Wódz. Stary Wódz Szczota. Łapaj, Wodzu…

      Wtykają mi w garść zmywak i pokazują, gdzie mam dziś sprzątać. Kiedy ich mijam, któryś wali mnie kijem od szczotki po łydkach, żebym się pospieszył.

      – Ha, ha! Patrzcie go, ale posuwa! Chłop wielki jak drabina, a posłuszny jak dziecko!

      Śmieją się, a potem schylają głowy i mruczą coś za moimi plecami. Szum czarnych automatów, szemrzących nienawiścią, śmiercią i innymi szpitalnymi tajemnicami. Bez obaw mówią przy mnie o swojej skrywanej nienawiści, bo myślą, że jestem głuchoniemy. Wszyscy tak myślą. Jestem dość przebiegły, żeby się nie zdradzić. I jeśli na tym parszywym świecie cokolwiek zawdzięczam temu, że jestem półkrwi Indianinem, to właśnie tę odrobinę przebiegłości, która pozwala mi udawać głuchoniemego przez te wszystkie lata.

      Myję posadzkę przy drzwiach wejściowych, gdy nagle ktoś wsuwa klucz do zamka; poznaję natychmiast, że to Wielka Oddziałowa, obyta z zamkami jak nikt, bo zasuwa odskakuje szybko i bez zgrzytu. Ogarnia mnie lodowaty powiew, kiedy oddziałowa wślizguje się do środka i przekręca za sobą klucz, widzę jej palce muskające gładkie stalowe drzwi – paznokcie ma tej samej barwy co usta. Dziwny pomarańczowy odcień jak koniec lutownicy. Tak gorący, a zarazem tak zimny, że nikt nie umiałby powiedzieć, czy dotyk oddziałowej mrozi go, czy parzy.

      W jednej ręce Wielka Oddziałowa trzyma za konopne ucho wiklinowy koszyk w kształcie skrzynki na narzędzia, taki sam jak te, które Indianie z plemienia Umpqua sprzedają przy szosie w upalne sierpniowe dni. Miała go już, kiedy tu trafiłem. Jest rzadko pleciony, więc widzę, co znajduje się w środku – nie ma tam puderniczki, szminki czy innych kobiecych drobiazgów; koszyk wypełniają po brzegi tysiące zapasowych części, których oddziałowa zamierza użyć w ciągu dnia – zębatki i kółka, wypolerowane, połyskujące złowrogo tryby, a obok nich lśniące jak porcelana pigułki oraz igły, kleszcze, pincetki, zwoje miedzianego drutu…

      Mijając mnie, oddziałowa kiwa głową. Cofam się, ciągnąc za sobą zmywak aż pod samą ścianę, uśmiecham się i zaciskam powieki, żeby utrudnić aparaturze siostry dokonanie pomiaru – jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot.

      Słyszę w mroku stukot gumowych obcasów i chrzęst żelastwa w koszyku, który kołysze się w rytm oddalających się sztywnych kroków. Kiedy otwieram oczy, oddziałowa skręca właśnie z korytarza do oszklonej dyżurki, w której spędzi najbliższe osiem godzin, siedząc za biurkiem przy oknie wychodzącym na świetlicę, obserwując i notując wszystko, co się będzie działo. Cieszy się z góry – z jej twarzy bije spokój i zadowolenie.

      Wtem… dostrzega czarnych sanitariuszy. Wciąż stoją zbici w gromadkę i mruczą coś do siebie. Nie słyszeli, jak wchodzi na oddział. Teraz czują na sobie jej gniewny wzrok, ale jest już za późno. Trzeba być ostatnim głupcem, żeby tak stać i szeptać, kiedy oddziałowa może wejść lada moment. Spłoszeni odskakują od siebie. Ona zaś zniża głowę jak byk i rusza w ich stronę – są na końcu korytarza, nie mają odwrotu. Słyszała, co szeptali, i jest taka wściekła, że nie panuje nad sobą. Taka wściekła, że poukręca skurwysynom łby. Nadyma się, aż biały kitel pęka jej na plecach, i wysuwając kolejne człony, wydłuża ramiona, aż mogłaby nimi otoczyć