<div> <div> <p>Nikodem Dyzma w Łyskowie to znakomicie, świetnie napisana książka opowiadająca dzieje Nikodema Dyzmy, bohatera powieści Dołęgi Mostowicza w łyskowskim okresie jego życia, zanim jeszcze trafił do Warszawy, a potem do Koborowa, gdzie zrobił oszałamiającą karierę. Pomysł Tadeusza Zubińskiego by opisać życie i dzieje Dyzmy z tamtego okresu to pomysł znakomity, a sama książka doczekała się znakomitej recenzji Ryszarda K. Sławińskiego, który m.in. tak o niej pisze: Pomysł Tadeusza Zubińskiego, aby odsłonić mroki pobytu „naszego bohatera narodowego” w mitycznym Łyskowie i pokazać, że hochsztaplerzy muszą mieć sprzyjający klimat do ukształtowania swoich podstawowych nawyków, jest jednocześnie doskonałą okazją do pokazania naszej międzywojennej „zapyziałej” prowincji. Autor wprost zaskakuje mnogością szczegółów ówczesnego bytowania, dziś – anachronicznych, a przecież godnych wspomnienia. Jednocześnie książka uświadamia czytelnikowi, że „przeszłość to dziś tylko cokolwiek dalej”. Niekiedy bohater powieści jakby antycypował nieco wypadki, które nastąpiły w wiele lat później i wypowiadał słowa, których genialne, niezaprzeczalne autorstwo nie należy do fikcyjnych postaci lecz do obecnych realnych hegemonów intelektu.” Powieść Zubińskiego czyta się z równie zapartym tchem jak powieść Dołęgi Mostowicza, a po przeczytaniu chętnie się po nią sięga jeszcze nie jeden raz, by przeczytać ja po raz kolejny i kolejny…</p> </div> </div>
<p>Z krawatem jednak pomylił się. Było to o cały rok później, nie październik 39 a październik 40 roku. Wówczas to zaprzestał noszenia krawatów. Na sugestie, tak to oględnie można nazwać, niejakiego Boczkowskiego. Kim był ów Boczkowski? I jaki był jego wpływ na życie Jassmonta? Otóż pan Mateusz, może Marian, nie, jednak Mateusz Boczkowski, sama poczciwość, dał zatrudnienie Jassmontowi w swoim tartaczku pod Pruszkowem. Mało kogo wojna tak dotknęła jak Boczkowskiego, nie w sensie strat, bo materialnie miał się dobrze, ale w ogromie strachu jaki dopadł tego nieszczęśnika. Widząc go po raz pierwszy Jassmont pomyślał – z Pana Boga jest wielki okrutnik, jeżeli takiemu poczciwinie robi takie świństwo każąc go życiem w czas wojny i okupacji. Przecież sama aparycja Boczkowskiego rozbrajała. Wybitnie pacyfistyczna figura. Zażywny, mocno łysawy, w typie fertnerowskim, łysieć biedak zaczął zaraz po skończeniu dwudziestu lat. Platfus staromodny. Pogodne, bardzo staroświeckie oczy – taki dziecinny staruszek, z buzią emerytowanego aniołka z zaczepnym podbródkiem. Różowe policzki, zadarty nos, słowem oblicze człowieka którego trudno brać poważnie. A jednak, jak teraz po latach Jassmont myślał o nim. Boczkowski wzbudzał podejrzenia – czy aby nie udawał? Co tam więcej, średni wzrost, średni wiek i tusza powyżej średniej. Donaszał z ostentacją garnitury z lepszych, czyli sanacyjnych, czasów i rozklejał się wspominając aromat Egipskich. Z tymi papierosami, to ciekawa rzecz palił, bo w zasadzie palił mało i co popadnie, a tu taka nostalgiczna egzaltacja. Stale narzekał, że go Niemcy i tak w końcu rozstrzelają, bo jest niefartowny, nawet jak inni majątków się dorabiali on ledwie zipiał – marudził. Zapowiadał że, już, już bankrutuje, a to że go Niemcy znacjonalizują , a jak nie Niemcy to nasi, mało to teraz różnych organizacji, sam siebie nazywał kolaborantem, a czasem cichym bohaterem. Wtedy żal było patrzeć, jak wysuwa tę, swoją nieporadną twarz do przodu, jakby chciał się jak najwięcej nałykać powietrza, pociąga noskiem i mruczy rozżalony. – Szanowny Panie, no niech pan sam powie, co ja winien jestem, że jest ta cholerna wojna, mnie nikt o zdanie nie pytał, daję na to kupieckie słowo honoru i podpiszę każdy weksel.</p>