Название | Król Łotrów |
---|---|
Автор произведения | Loretta Chase |
Жанр | Исторические любовные романы |
Серия | Rozpustnicy |
Издательство | Исторические любовные романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7551-634-0 |
– Co pani powiedziała? – zapytał złowieszczo cichym głosem.
– Powiedziałam, że tędy dojdę…
– Słodkie – powtórzył, skręcając w ślad za nią.
– Tak, to tutaj. – Przyspieszyła kroku. – Rozpoznaję tę latarnię.
Gdyby była mężczyzną, dopilnowałby, żeby jej czaszka zawarła intymną znajomość z rzeczoną latarnią.
Dain uzmysłowił sobie, że zaciska pięści. Zwolnił kroku i nakazał sobie wracać do domu. Teraz. Nigdy w życiu nie podniósł ręki na kobietę. Zachowanie tego rodzaju świadczyło nie tylko o godnym pogardy braku opanowania, lecz także o tchórzostwie. Wyłącznie tchórze używają zabójczej broni wobec bezbronnych.
– Zdaje się, że nie grozi nam już, iż będzie pani w nieskończoność błąkać się ulicami Paryża, podburzając mieszkańców do zamieszek – stwierdził cierpko. – Mogę więc z czystym sumieniem pozwolić pani dokończyć podróż solo.
Przystanęła i odwróciła się ku niemu z uśmiechem.
– W pełni rozumiem. O tej porze na rue de Provence panuje zwykle tłok i mógłby zobaczyć pana któryś z przyjaciół. Lepiej niech pan już zmyka. Obiecuję, że nie pisnę słówka o pańskim rycerskim zachowaniu.
Polecił sobie roześmiać się i odejść. Robił tak wcześniej tysiące razy i wiedział, że to jeden z najlepszych sposobów. Jakże bowiem dźgać i docinać, kiedy Dain śmieje się człowiekowi w twarz? Dźgano go już w życiu i docinano mu bardziej zajadle. To tutaj było zaledwie… irytujące.
A jednak śmiech się nie pojawiał, a Dain nie potrafił odwrócić się do niej plecami.
Tymczasem zniknęła za rogiem.
Z furią podążył za nią i złapał ją za ramię, zatrzymując w miejscu.
– A teraz niech pani trzyma ten pracowity język za zębami i słucha – rzekł głosem wyzutym z emocji. – Nie jestem jednym z tych pani trzpiotów z towarzystwa, żeby mnie wyśmiewała i wykpiwała jakaś tania gąska o wygórowanym mniemaniu na temat własnego dowcipu. Nie obchodzi mnie, co ludzie widzą, myślą czy też mówią. Nie jestem rycerski, panno Trent, ani nie jestem słodki, niech diabli porwą pani impertynencję!
– A ja nie jestem jedną z pańskich głupich krów! – odgryzła się. – Nikt mi nie płaci, żebym robiła dokładnie to, co panu odpowiada, i żadne prawo na świecie mnie do tego nie zobowiązuje. Będę mówiła, co mi się podoba, a w tej chwili bezgranicznie podoba mi się doprowadzać pana do szału. Ponieważ ja właśnie tak się czuję. Zrujnował mi pan wieczór. Nic nie sprawiłoby mi większej radości, niż zrujnować pański, ty zepsuty, samolubny, mściwy brutalu!
Kopnęła go w kostkę.
Tak go tym zaskoczyła, że puścił jej ramię. Zagapił się na jej stópkę obutą w trzewik.
– Dobry Boże, to naprawdę miało mnie zaboleć? – Roześmiał się. – Oszalałaś, Jess?
– Ty wielki, pijany ośle! – krzyknęła. – Jak pan śmie! – Zerwała z głowy bonet i smagnęła Daina nim w pierś. – Nie pozwoliłam panu używać mojego imienia. – Trzepnęła go znowu. – I nie jestem tanią gąską, ty tępy wole! – Łup, łup, łup.
Dain spojrzał w dół, dogłębnie skonfundowany. Zobaczył kruchą, smukłą jak brzozowa witka kobietę, która ewidentnie usiłowała wyrządzić mu krzywdę wyrobem modniarskim.
Zdaje się, że wpadła w furię. Łaskocąc go w pierś swym niedorzecznym kapeluszem, wygłaszała tyradę o jakimś przyjęciu, portrecie i pani Beaumont, oraz jak Dain wszystko zepsuł i jak bardzo tego pożałuje, ponieważ przestał ją obchodzić Bertie, z którego nie ma absolutnie żadnego pożytku, toteż wraca prosto do Anglii, otwiera sklep i osobiście wystawi na aukcję ikonę, za którą dostanie dziesięć tysięcy, a Dain niech się tym udławi.
Dain nie był pewien, czym ma się udławić, chyba że śmiechem, gdyż bez wątpienia nie oglądał dotąd w życiu zjawiska tak niebywale zabawnego jak panna Jessica Trent w napadzie szału.
Policzki jej się zaróżowiły, oczy miotały srebrne iskry, a jedwabiste czarne włosy rozsypywały się na plecach.
Były intensywnie czarne, równie smoliste jak jego własne. Ale inne. On miał włosy grube, szorstkie i kręcone. Jej przywodziły na myśl falujący jedwabny welon.
Kilka pasm uwolniło się ze szpilek i kołysało kusząco na wysokości jej biustu.
To wtedy się rozkojarzył.
Obcisła jasnozielona pelisa, zapięta aż po jej białą szyję, podkreślała wypukłości piersi.
W zestawieniu z, powiedzmy, hojnie wyposażoną Denise, kształty panny Trent wypadałoby określić jako nikłe. Niemniej w proporcji do smukłej, drobnokościstej sylwetki i cieniutkiej talii owe kobiece krągłości okazywały się raptem więcej niż wystarczające.
Lorda Daina zaczęły świerzbić palce, w trzewiach zwijał mu się wąż żaru.
Łaskoczący bonet zaczął go drażnić. Chwycił go, zmiażdżył w dłoni i rzucił na ziemię.
– Wystarczy – oznajmił. – Zaczyna mnie to irytować.
– Irytować?! – wykrzyknęła. – Irytować? Już ja cię zirytuję, ty nadęty patafianie!
Cofnęła się, zwinęła dłoń w pięść i grzmotnęła go w splot słoneczny.
Był to dobry, solidny cios i gdyby za obiekt ataku obrała mniej postawnego mężczyznę, ten by się zachwiał.
Dain ledwie cokolwiek poczuł. Leniwe krople deszczu rozpluskujące mu się na głowie wywierały mniej więcej taki sam efekt.
Zobaczył jednak, że skrzywiła się, gwałtownie cofając rękę, i uzmysłowił sobie, że zrobiła sobie krzywdę, a wówczas zachciało mu się wyć. Złapał jej dłoń, po czym natychmiast puścił, przerażony, że mimowolnie ją zmiażdży.
– Oby cię piekło pochłonęło! – ryknął. – Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju, ty dżumo w kobiecej postaci!
Bezpański kundel, węszący przy latarni, pisnął i umknął.
Pannie Trent nie drgnęła nawet powieka. Stała i z ponurym uporem wpatrywała się w miejsce, gdzie uderzyła Daina, jakby na coś czekając.
Nie wiedział na co. Wiedział jedynie – przy czym nie miał pojęcia, skąd w nim owa pewność, niemniej zdawała się ona równie nieuchronna jak pędząca ku nim rozszalała burza – że jeszcze tego nie dostała i nie odejdzie, dopóki nie dostanie.
– Czego chcesz, u diabła?! – krzyknął. – Co, do cholery, jest z tobą nie tak?
Nie odpowiedziała.
Zdawkowe plaśnięcia deszczu przerodziły się w miarowe bębnienie na trotuarze. Krople połyskiwały na jej włosach i migotały na zaróżowionych policzkach. Jedna pomknęła wzdłuż jej nosa do kącika ust.
– Niech to szlag! – rzucił.
A potem przestało go obchodzić, co miażdży czy łamie. Zamknął monstrualne łapska wokół jej talii i uniósł ją, aż jej mokra, nadąsana twarz znalazła się na wysokości jego własnej. I natychmiast, zanim miała szansę krzyknąć, przywarł twardymi, rozwiązłymi ustami do jej ust.
W tejże chwili otworzyły się niebiosa, spuszczając w dół strumienie wody.
Deszcz tłukł go w głowę, a dwie drobne, zaciśnięte w pięści dłonie w rękawiczkach okładały go po barkach