Zew nicości. Maxime Chattam

Читать онлайн.
Название Zew nicości
Автор произведения Maxime Chattam
Жанр Триллеры
Серия Ludivine Vancker
Издательство Триллеры
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-945-1



Скачать книгу

wysepka położona niespełna trzy kwadranse od stolicy.

      Sedan o przyciemnianych szybach zwolnił, gdy znalazł się na wysokości Ludivine, i niemal przylgnął do boku jej pojazdu. Za kierownicą siedział Marc Tallec, który otworzył okno.

      – O co chodzi z tą identyfikacją? – spytał w ramach powitania.

      – Nadal pokłada pan wiarę w moim instynkcie? Jestem przekonana, że morderca figuruje już w naszych rejestrach. Przeprowadzę dla pana krótkie podsumowanie. Z ofiarami łączy go relacja oparta wyłącznie na uprzedmiotowieniu. Stają się rzeczami, których używa dla własnej przyjemności. Nawet zabijanie ich go nie podnieca, stąd wykorzystanie opasek zaciskowych, nie jestem nawet pewna, czy zostaje przy nich, kiedy konają. Jego dewiacja ma naturę wyłącznie seksualną, on jednak nie potrafi osiągnąć wymarzonej rozkoszy.

      – Więc to impotent?

      – Nie do końca, nie, myślę, że jego fantazje niosą ze sobą olbrzymi ładunek emocjonalny i w porównaniu z nimi to, co odczuwa, zabawiając się ofiarą, okazuje się liche, nie dorównuje jego snom, wszystkim jego oczekiwaniom, wysiłkom. To dlatego pobił drugą ofiarę, tak długo o tym marzył, a tu taka frustracja. Ale jego obsesja na punkcie czyszczenia zwłok nie słabnie. Wiąże się z niezwykłą skrupulatnością. Właściwie nadmierną. Myje je wybielaczem, łącznie z… częściami intymnymi… szoruje paznokcie, dorzuca cudze włosy i paznokcie, już to zakrawa na przesadę, ale on dodatkowo upewnia się, że poszatkuje je pociąg… pośrodku wielkiego śmietniska… Krótko mówiąc, więcej trudu zadaje sobie przy usuwaniu śladów niż podczas porywania ofiar.

      – To świr, pojąłem, dziękuję.

      – Tak, ale robi to nieprzypadkowo. Raczej na skutek jakiegoś doświadczenia, w wyniku wywołanej czymś refleksji.

      Marc Tallec zsunął okulary przeciwsłoneczne niżej na nos, czekając na ciąg dalszy.

      – Już raz dał się przyskrzynić! – podsumowała Ludivine, jakby chodziło o rzecz oczywistą. – To gwałciciel, którego złapano, prawdopodobnie dzięki śladom DNA, a także na podstawie zeznań ofiary lub ofiar. Trafił do pierdla, a to z pewnością go nie uspokoiło. Podczas odsiadki zboczeniec tego rodzaju nie podaje swoich czynów w wątpliwość, raczej pielęgnuje fantazje. To wtedy miał czas, żeby przygotować ciąg dalszy. Następnym razem nie pozwoli sobie na wpadkę z powodu świadka albo pozostawionych wskazówek. Ma bzika na punkcie zacierania śladów, bo wcześniej słono zapłacił za brak ostrożności!

      Marc skinął lekko głową.

      – Okej, na razie nadążam.

      – A zatem jego nazwisko figuruje w naszych kartotekach. Poprosiłam Guilhema o listę wszystkich gwałcicieli poniżej czterdziestego piątego roku życia, którzy wyszli z więzienia na przestrzeni roku przed pierwszą zbrodnią. Myślę, że jego żądze są bardzo silne, nie byłby w stanie kontrolować ich całymi latami, zanim przeszedł do działania. Nawet jeśli odsiedział dziesięć lat, ma najwyżej czterdziestkę. Później sprawdzimy, którzy gwałciciele mieszkają obecnie w Île-de-France, czyj profil mógłby pasować. Zajmę się tym, jak tylko będę mogła.

      Marc wskazał Segnona, skulonego na miejscu pasażera w ciasnym coupé.

      – Więc czemu jesteśmy tutaj?

      Ludivine zwróciła się w stronę niskiego porośniętego lasem wzgórza, ku któremu wiodła bardziej ścieżka niż droga.

      – Pierwsze zabójstwo zawsze zdradza najwięcej. Morderca nie wybiera ofiary na chybił trafił. Na pewno możemy dokopać się do czegoś, co pozwoli nam lepiej go zrozumieć. Dziewczyna mieszkała tam, na wzgórzu Montarcy, w obozie Romów.

      Marc Tallec zrobił niezadowoloną minę.

      – Nie należą do ludzi, którzy chętnie otwierają się przed glinami.

      – Właśnie dlatego jedziemy tam tylko we troje, bez wsparcia. Nie chciałabym z nimi zadrzeć, więc jeśli nie macie nic przeciwko, ja przeprowadzę rozmowę. Pan i Segnon będziecie ubezpieczać tyły, na wszelki wypadek…

      Dziesięć minut później audi, podskakując, wjechało na polanę na szczycie wzgórza, pokonawszy uprzednio ścieżkę obwałowaną odpadkami, workami na śmieci, starym sprzętem gospodarstwa domowego, zepsutymi meblami i wybebeszonymi silnikami, w mniejszym lub większym stopniu zasłoniętymi przez krzaki jeżyn i zeschłe liście.

      Oczom gości ukazało się kilka maleńkich, prowizorycznych chałup skleconych z byle czego. W większości za okna służyły naciągnięte płachty gazet, a kominy zrobione z rur wentylacyjnych z odzysku wypluwały szare pióropusze dymu w ponurą aurę poranka. Między ruderami pranie powiewało na sznurach niczym duchy.

      Nikogo w zasięgu wzroku.

      Ludivine zaparkowała u wejścia do obozu, a gdy Segnon rozprostował swoje ogromne ciało, dała mu znak, by zaczekał. Marc Tallec zatrzymał samochód tuż za pierwszym pojazdem i również pozwolił, by kobieta ruszyła dalej sama.

      Pomiędzy chatami i drzewami wiła się ścieżyna z ubitej ziemi. Ludivine trudno było uwierzyć, że mieszka tu ponad setka osób, łącznie z dziećmi.

      Piłka spadła tuż przed nią, odbiła się i poleciała w stronę auta. Skądś bezgłośnie wyłoniły się trzy małe postacie i obrzuciły ją spojrzeniem, ale potem zauważyły sportowy wóz. Fascynacja przeważyła nad nieufnością i dzieci otoczyły audi kołem, nie spuszczały jednak z oczu czarnoskórego olbrzyma i białego w wojskowej parce, którzy stali nieco z tyłu.

      Ludivine odwróciła się, by kontynuować zwiedzanie, lecz znalazła się twarzą w twarz ze średniego wzrostu mężczyzną o zapadniętych policzkach, śniadej cerze, szarych wąsach i czarnych oczach. On też pojawił się znikąd, a teraz zagradzał jej drogę.

      – Czego pani chce? – spytał piskliwym głosem ze wschodnim akcentem.

      Kilka z jego siekaczy lśniło niczym złoto.

      Ludivine, świadoma, że jej cywilny strój może wprowadzać w błąd, pokazała mu wojskową legitymację.

      – Nie zamierzam się nikomu naprzykrzać, wręcz przeciwnie, chciałabym wam pomóc.

      Mężczyzna cofnął się o krok z niezbyt przyjazną miną.

      – U nas spokój, żadnych problemów.

      – Przychodzę w sprawie Georgiany Nistor.

      W spojrzeniu jej rozmówcy pojawił się przelotny błysk.

      – Złapaliście drania?

      – Nie. Ale chciałabym zadać panu kilka pyt…

      – Wszystko powiedziałem.

      – Wiem, mówił pan moim kolegom z SRPJ w Wersalu, ale ja jestem inną śledczą. Rozumie pan? Chciałabym pana…

      Mężczyzna wściekle potrząsnął głową i wskazał samochody.

      – Nie, nie, już powiedziałem, zabierajcie się stąd.

      – Ja…

      – Dość! – szczeknął. – Zostawcie nas w spokoju.

      – Zsik! – Nieopodal rozległ się kobiecy głos.

      Jej szeroka sylwetka rysowała się w drzwiach niewielkiej budy, która groziła zawaleniem, funkcję dachu pełnił niebieski brezent. Romka zwróciła się do mężczyzny ostrym tonem, w języku, którego Ludivine nie rozumiała, a ten zaklął, splunął na ziemię i odszedł.

      – Dziękuję pani – zaczęła Ludivine, zbliżając się do niej.

      Kobieta była w nieokreślonym wieku, pewnie ledwie skończyła czterdziestkę, lecz wyglądała